Świat"Selekcję w Paryżu przeszedłem, ale ogłuchłem - od seksu"

"Selekcję w Paryżu przeszedłem, ale ogłuchłem - od seksu"

"Selekcję w Paryżu przeszedłem, ale ogłuchłem - od seksu"
Źródło zdjęć: © AP
28.12.2010 06:00, aktualizacja: 30.12.2010 09:15

Paryż w święta to feeria świateł i niepowtarzalny spektakl dla oczu. Na Polach Elizejskich wielobarwny tłum z całego świata „plądruje” sklepy, pędząc od Łuku Triumfalnego do wielkiej karuzeli na Placu Concorde. W niektórych sklepach selekcja, taksujące spojrzenia sprzedawców. Nieopodal Luwru można trafić na "najdroższą kiełbasę świata", a w nocy - ogłuchnąć od miłosnych rozkoszy turystów. Ale „Paris” jest w końcu tylko jeden – pisze w felietonie Wirtualnej Polski Adam Przegaliński.

Myśli o świątecznie oświetlonym, romantycznym Paryżu nie dają spać komuś, kto po raz pierwszy wybiera się do światowego centrum kultury i mody. Gdy idę o czwartej w nocy z walizką na przystanek autobusowy na warszawskim Targówku, śnieg przyjemnie skrzypi pod butami, a cisza w wiecznie jazgoczącym mieście - zaskakuje. Wszystko zmienia się, jak się wsiądzie do autobusu – smród wymiocin jest nie do wytrzymania. Z tyłu śpi dwóch meneli, od których ucieka kilku przestraszonych pasażerów, zasłaniając usta szalikami. W radiu Kukiz ryczy „Bo tutaj jest jak jest, po prostu!”. Wyglądam przez okno, ciemność, widzę ciemność i sklep monopolowy 24 h. Dzięki Bogu, że przynajmniej Ząbkowska tak ładnie oświetlona, jak ulica w Paryżu. Potem krótki, tani lot w czasoprzestrzeni i – po podróży autobusem z lotniska Beauvais-Tillé - jestem w paryskim metrze, gdzie automat do sprzedaży biletów jest tylko… francuskojęczny. To pierwsze językowe rozczarowanie, które powtórzy się w Luwrze - tam przy eksponatach również są informacje
tylko po francusku, co zdarza się chyba tylko w tym mieście (tabliczki w innych językach można znaleźć w innym miejscu w salach wystawowych, ale liter na nich nie sposób dojrzeć). Na obronę paryżan trzeba powiedzieć, że - zapytani przypadkiem na ulicy - chętnie odpowiadają w języku angielskim.

Selekcja świąteczna i zapachy Paryża

Stoję bezradnie przed mapą z czternastoma liniami metra, mrugając oczami, jakbym próbował rozszyfrować ścieżki mrówek w mrowisku. Czuję się jak prowincjusz – pochodzę ze stolicy, gdzie jest tylko jedna linia metra. Jak pachnie metro w Paryżu? Krzysztof Rutkowski, znawca Paryża, mówił, że często uderza go intensywny zapach kociego moczu. Ja podobny zapach poczułem w ciągu kilku dni tylko raz, generalnie zachwycała mnie funkcjonalność tego środka komunikacji i świetni muzycy, którzy podobno muszą być przesłuchani przez ekspertów zanim zaprezentują pasażerom swój talent. Metro nie jest takie błyszczące i czyste jak w filmie „Amelia”, a toalety w Paryżu absolutnie nie nadają się do uprawiania seksu (w filmie z powodzeniem robiła to para, w uroczej kawiarni, gdzie pracowała główna bohaterka). Na niektórych stacjach śpią bezdomni, ale za to każda stacja metra ma inny wygląd. À propos zapachów: na boskim bulwarze Saint-Germain poczułem zapach prażonych kasztanów, których jednak - o dziwo - nie było na słynnym placu
Pigalle, gdzie ponoć kasztany są najlepsze. Kasztany są też pyszne w naleśnikach (z grzanym winem) - tu słodki smak i zapach jest bez zarzutu, tak jak w przypadku waniliowego albo czekoladowego aromatu crème brûlée. Ten deser ma trochę inny smak w każdej "brasserie".

Na Polach Elizejskich czuć świąteczną atmosferę, wieczorem światła aż biją po oczach, w oddali kręci się ogromna, świecąca na biało karuzela. Tłum ludzi z całego świata, szeleszczą torby z zakupami, mężczyzna rozlewa na chodniku grzane wino, zapraszając do restauracji, Brigitte Bardot wiecznie młoda i seksowna na ogromnych zdjęciach reklamowych (przecież prawdziwa, stara nie może „straszyć” klientów, mon Dieu…), obok biżuteria Swarovski’ego. Do sklepu Louis Vuitton nie każdy może wejść – widzę, jak ochroniarze w drzwiach każą zawrócić mężczyźnie w kapturze. Ja, w grubej kurtce i z czapką-czołgistką w ręce wyglądam chyba niezbyt „chic”, ale sprzedawcy z uśmiechem ignorują siermiężnego przybysza ze Wschodu. Wystylizowani i nader delikatni, szczególnie jeśli chodzi o pracowników płci męskiej, uwijają się odpowiadając na pytania Japończyków i Arabów, których jest w sklepie najwięcej. Ale to nie ich wina, że nic tam nie kupiłem, ceny były kosmiczne, w Paryżu musiały mi wystarczyć albumy ze zdjęciami znalezione na
wyprzedaży i zestaw klasycznych paryskich piosenek...

Szaleństwo zakupów pod Łukiem i "czarny bazar"

Szaleństwo zakupów świątecznych najmocniej uderzyło mnie na jarmarku świątecznym i w centrum handlowym przy Wielkim Łuku w nowoczesnej dzielnicy La Défense. Tak wielkiego tłumu nie widziałem nigdy w życiu, ale w końcu cały zespół miejski Paryża obejmuje 12 milionów ludzi. Po piętnastu minutach uciekłem z centrum ledwo żywy. Jest coś dziwnego w tej zachłanności, wiecznym niezaspokojeniu, które ogarnęło też Polaków. Dla mnie jest też coś niezdrowego w gigantomanii w postaci Wielkiego Łuku, który prezentuje się elegancko, ale tylko z daleka. Z bliska jest kompletnie nieinteresujący. (Tak na marginesie, na starym Łuku można zobaczyć m.in. nazwy polskich miast pisane po francusku „Ostrolenka”, „Pultusk”, gdzie Napoleon stoczył bitwy). Na pewno przegrywa z Wieżą Eiffla, szczególnie oświetloną w nocy, widzianą z placu Warszawy. Jeśli chodzi natomiast o muzea - Luwr i d'Orsay - szczęka mi opadła z wrażenia, w Centrum Pompidou nie mdlałem (jedna wystawa to popisy złomiarza, który całe życie powielał te same pomysły,
no ale przynajmniej wykorzystywał śmieci). Sam budynek też mnie nie zachwycił i bałem się, że wciągną mnie ogromne, białe kominy wystające z betonu na dziedzińcu. Ale wiosną, to wszystko i tak pewnie jest zachwycające...

Pod ogromną Wieżą Eiffla i w jej okolicach niespodzianką jest masa sprzedawców, wciskających podrabiane miniaturki tego cudu architektury, uciekających przed policją. Mobilni naciągacze, czujni jak surykatki, migoczą i brzęczą gadżetami w ciemności, wypuszczając w górę świecące „helikopterki”, które dzieci pożerają łakomym wzrokiem. Wielu wśród handlarzy czarnoskórych, nawołujących się z oddali, którzy dla turysty wydają się zupełnie obcy i vice versa. Nawet ich salony fryzjerskie odbiegają od tych dobrze nam znanych, przypominają lokale w nowojorskim Harlemie albo Brooklynie, nieco obskurne, ale dla nich z pewnością przytulne i swojskie, bo pełno w nich kobiet z imponującymi fryzurami, a przed lokalami stoi zawsze kilku mężczyzn, rozglądających się czujnie wokół. Cechą charakterystyczną Paryża jest to że światy przedsiębiorczych Azjatów, Czarnoskórych czy Żydów mieszają się jak w Nowym Jorku (obok stacji Courcelles w dzielnicy Wagram, gdzie mieszkałem, była restauracja żydowska). Te światy - na pierwszy
rzut oka - chyba rzadko się przenikają, raczej tworzą się getta. Alain Mabanckou, kongijski pisarz piszący w języku francuskim, opisuje swoisty "Czarny Bazar" (tytuł powieści wydanej też w Polsce) w Paryżu we "France Today": "Czarni sami siebie robią niewolnikami wizerunku, który biali powszechnie utrwalają. Myślą więc, że są zjednoczeni, kiedy tak naprawdę mamy do czynienia z zupełnie sprzecznymi interesami. Można wymienić tuziny różnic między emigrantami z Karaibów, przybyszami z Zachodniej Afryki czy Środkowej".

Młodzi na bruku, a ceny mieszkań biją rekordy

Czy wszyscy znajdują tu swoje miejsce i przyszłość? To inna sprawa. Coraz więcej przedstawicieli klasy średniej przenosi się na przedmieścia. Paryż, według „Economist”, jest najdroższym miastem na świecie, ceny mieszkań we wrześniu pobiły rekord - metr kwadratowy na rynku wtórnym kosztuje blisko 7 tys. euro. Według raportów z zeszłego tygodnia, bezrobocie w stolicy Francji wynosi 9,1%, ale na imigranckich przedmieściach 37% (1), a wśród młodych nawet 43%. Co czwarty młody paryżanin po studiach nie ma pracy.

Wystarczy obejrzeć film „Nienawiść” o trzech imigrantach-przyjaciołach z przedmieść Paryża pełnych brzydkich blokowisk lub przypomnieć sobie płonące auta podczas zamieszek, by pozbawić się złudzeń o „la vie en rose” dla wszystkich. Na małej uliczce Saint André des Arts, równoległej do bulwaru Saint-Germain trzech czarnoskórych zaczęło mi wygrażać, gdy zauważyli, że fotografuję ulicę, z nimi w kadrze. Okazało się, że nie była to jednak agresja wymierzona w obcokrajowca - paryżanie są wrażliwi na punkcie swojej prywatności. Ale czy to jest problem, póki pozwalają przesiadywać w ich boskich knajpkach, gdzie człowiek może podumać nad espresso i poudawać Sartre’a, np.w słynnych „Les Deux Magots” („Dwie Małpy”) czy Café de Flore?

Steki „medium” w Belleville i straaaasznie głośny seks

Idąc do Luwru postanowiłem wstąpić do małej restauracyjki Palais Royal, żeby rozgrzać się kawą. Dałem się skusić na „danie dnia”, nieco droższe niż przeciętnie (w Paryżu zwykły obiad kosztuje mniej więcej 12 euro). „Saucisse” – powiedział kelner, co zinterpretowałem jako „sosy”. Muzyka z telewizora była niestety pochodzenia amerykańskiego, żadna tam Juliette Greco czy Charles Aznavour, wiadomo, globalizacja. Zajrzałem do toalety, sedes okazał się dziurą w podłodze, a woda tradycyjnie była zimna. Dlaczego zimą woda w knajpkach paryskich musi być zimna? To kwestia do zbadania, może napiszę w tej sprawie do Carli Bruni albo Sarko. Po powrocie czekało na mnie wspomniane danie w postaci… ziemniaków i plasterków kiełbasy z musztardą, jakżeby inaczej, francuską, z Carrefoura, jakiego mam pod nosem na Targówku. Nie było to złe, wręcz przeciwnie, pożywne bardzo, ale nie da się ukryć, że były to najdroższe plasterki kiełbasy w moim życiu, kosztowały ok. 50 złotych. Byłem zmuszony delektować się nimi jak Makłowicz.
Następnym razem pójdę na Centralny… No tak, tylko czy tam jest polska kuchnia?

Dalej też będzie o jedzeniu (chociaż się na nim nie znam), ale bardziej typowym dla Francji. Żabie udka i ślimaki, oczywiście z winem. Właściwie żadna rewelacja – udka jak kurczak, ale nie ma za bardzo czego jeść, ślimaki, jak stwierdziła moja żona, przypominały w smaku gumkę z ołówka, tyle że z masłem czosnkowym i czymś tam jeszcze. Ale być może w uroczej knajpce „Le Petit Chalet” na jednej z wąskich uliczek Saint-Germain nie potrafili dobrze przyrządzić tego dania. Grunt, że stek mieli dobry (znajomy kazał koniecznie zamówić „średnio wysmażony”, podobno paryska specjalność), choć najlepszy stek był w zwykłej, małej knajpce w Belleville. Tam przy barze można było zobaczyć klawych jegomościów, jakby wyciętych z filmu „Trio z Belleville” – jeden w berecie, z szalem i szykownie przyciętym wąsikiem, drugi nieogolony, z ciemnymi lokami, z zadziornym spojrzeniem wielbiciela piłki nożnej. Kibice Paris Saint-Germain, oglądali właśnie mecz. Gdyby zobaczyli ich fotograficy Robert Doisneau lub Henri Cartier-Bresson,
założę się, że pstryknęliby im fotkę.

Oczywiście rundka po malowniczym Montmartre również okazała się trafną decyzją. Polska kelnerka, pracująca w knajpie, u podnóża schodów prowadzących do Sacré-Coeur potwierdziła, że w Paryżu czuje się kryzys i wszystko podrożało. Ale klientów w lokalu nie brakowało, na obrazku za kelnerką, pani "załatwiała" się przy krzaczku, obnażając to i owo, a przy drzwiach na drążku zawisła dziwna rzeźba - obleśny grubas. W Paryżu lubią takie małe "prowokacje", tu jest m.in. Muzeum Erotyzmu i Domów Publicznych, w Warszawie zaraz byłby skandal, gdyby ktoś wpadł na taki pomysł. W kierunku Placu Pigalle i Moulin Rouge szła właśnie demonstracja, w tym roku Paryż był pod tym względem bardzo aktywny (15 grudnia Wieża Eiffla nie została otwarta dla zwiedzających z powodu bezterminowego strajku personelu, wywołanego zawieszeniem w obowiązkach… jednego z pracowników.)

Niekończące się sklepy z gadżetami erotycznymi na bulwarze de Clichy (przedziwna tandeta) i olbrzymi czerwony neon „Sexodrome” przypomniały mi się, gdy w nocy nie mogłem zasnąć. Musiałem słuchać odgłosów intensywnej miłości uprawianej za ścianą, piętro wyżej. Ściany w kamienicy były tak wąskie, że kobieta zdawała się jęczeć tuż nad moim uchem, ale jej wokalne wyczyny przebił ryk zarzynanego łosia, czyli jej partnera, który - dwa razy doznając rozkoszy - omal nie rozwalił mi bębenków w uszach. I znów, jak Amelie Poulain mogłem się zastanawiać, ile par przeżywało orgazm tej nocy w mieście miłości. Najśmieszniejsze, że znajomi Polacy za drugą ścianą nic nie słyszeli o orgii nad nami.

Noc próbowałem odespać na lotnisku, czekając na spóźniony samolot tanich linii. Nic mnie już nie dziwiło – ani mężczyzna wyglądający jak Mojżesz w workowatym stroju i sandałach (leciał do Marrakeszu), ani Polak nagrywający swoje wynurzenia na dyktafon. Facet opowiadając różne intymne szczegóły relacji z partnerem nie zwracał uwagi na innych pasażerów. Nawet cieszył się - jak mogliśmy usłyszeć - że podczas kontroli dokładnie go obmacano. Ale to są właśnie uroki podróży...

Adam Przegaliński, Wirtualna Polska

Najnowszy reportaż autora o Rio de Janeiro "Dno piekła i kapusta kiszona w Rio" ukazał się w grudniowym numerze kwartalnika literackiego "Wyspa".

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (143)
Zobacz także