Jerzy Stuhr: ”Maestro, czy wy naprawdę jesteście za torturami i karą śmierci?”. – Obruszyłem się

Jerzy Stuhr: ”Maestro, czy wy naprawdę jesteście za torturami i karą śmierci?”. – Obruszyłem się

Jerzy Stuhr: ”Maestro, czy wy naprawdę jesteście za torturami i karą śmierci?”. – Obruszyłem się
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe
Rachela Berkowska
25.10.2017 11:43, aktualizacja: 26.10.2017 19:00

Jak się mnie pani pyta, jak się czuję jako Polak za granicą, to powolutku już mówię żonie na ulicy: ”Tylko nie za głośno po polsku”. Już się na tym złapałem - mówi Jerzy Stuhr. Wydał niedawno książkę, w jej wstępie pisze: ”Właśnie skończyłem siedemdziesiąt lat. Przygotowuję się do starości. Wciąż mam ochotę na życie, lecz teraz zmieniła mi się perspektywa”. I o tej perspektywie rozmawiamy.

Rachela Berkowska: ”Bo niczego mi, proszę państwa, tak nie żal jak porcelany…” - wyznaje pan na pierwszych stronach książki. Naprawdę?

Jerzy Stuhr: Cierpię straszliwie, jak stłucze mi się jakiś spodeczek po babci. Żona się tak nie przywiązuje do rzeczy, ja strasznie. Mieliśmy czarną amforę. Taka była piękna. Żona nie domknęła okna. Rypnęło. Buch.

Bardziej mnie martwi, że to rzeczy trwają, gdy my przemijamy. Ale pan od dziecka robił ćwiczenia z umierania. Z dziadkiem, średnim z braci Stuhrów, Oskarem. Lubił się pan bawić w jego pogrzeb?

A jakże. ”W nogach już umarłem”, wołał dziadek i zaczynaliśmy pogrzeb.

Zgodzi się pan, że coraz większy mamy problem ze śmiercią? Z jej akceptacją. A kiedy człowiek umiera w szpitalu, zaraz go zakrywają, zabierają. A my nie mamy kiedy, ale też nie potrafimy się pożegnać.

Tak, to zauważalne w ostatniem ćwierćwieczu. W czasach mojego dzieciństwa było oczywiste, że śmierć przynależy do życia, jest jego częścią. Na Śląsku istniał zwyczaj pośmiertnego wystawiania ludzi w otwartych trumnach. Jako dziecko byłem do tego przyzwyczajony. Jeszcze moją teściową, pamiętam, wystawiono w trumnie. Ale już na cmentarzu. A dawniej robiono to w domach. W szkole ktoś krzyknął: ”Na Komorowickiej umarła Serafinowa, lecimy”. I biegliśmy.

To obcowanie ze śmiercią coś w panu oswoiło?

To, że ze spokojem kupiłem sobie kiedyś w Italii czaszkę. Taką malutką. Stoi koło mojego łóżka. Memento. W chorobie bardzo mi to pomagało.

Patrzył pan na czaszkę i co sobie myślał?

Że w każdej chwili to się może skończyć. Dawała jakiś spokój. Oczywiście druga siła była straszliwa - siła życia. Ale wiedziałem, że w każdej chwili trzeba robić podsumowanie. Jak tylko zacząłem chorować, pierwsze co zrobiłem, to odnowiłem grób rodzinny. Dzisiaj mówię do żony: patrz, zmarnowane pieniądze, w błoto wyrzucone. Ale pierwsze co zrobiłem, jeszcze jak chodziłem, to doglądałem remontu grobu na Rakowicach.

Ależ ma pan dystans. Długo się pisze takie dwa zdania? ”Dopiero szło się czerwonym dywanem, dopiero podpisywało się książkę dla stojących w długiej kolejce, aż tu nagle… Leży się w wymiotach i krwi”.

Pamiętam, jak czekałem na pierwszą chemię. Nie mogłem się doczekać. Dawać - szybko. Dawać - kurczę. Szybko - bo ja chcę już to brać. Oczywiście nie znałem efektu. Efekty były straszne. Potworna walka z organizmem. Działy się z nim zupełnie nieprzewidywalne rzeczy. Mdlejesz przy śniadaniu i nie wiesz dlaczego, co się dzieje.

Pana ojciec nie podejmował trudnych tematów, wolał zmilczeć i wyjść na spacer. Pan jest na drugim biegunie ze swoją szczerością?

Wybrałem taki zawód, który wymaga, żeby się wywnętrzać. Ale zawsze wiem, do którego guzika mogę się rozpiąć. To ja decyduję i nigdy nie rozepnę się całkiem. Nie chcę skrzywdzić najbliższych tym wywnętrzaniem. Póki siebie samego, niech będzie. Ale jakbym miał słowem skrzywdzić najbliższych, albo pokazać najbliższe mi osoby w intymnych sytuacjach i to byłoby dla nich niekomfortowe, wtedy ten guzik zapinam ciaśniej.

W czasach, kiedy wszystko mamy na sprzedaż, to pilnowanie guzika jest piękne. Ale też nikt pana za ten guzik nie szarpie. Długo się buduje taki autorytet?

Powiem pani, że jako pedagoga, najbardziej mnie boli zdruzgotanie wszelkich autorytetów w naszym kraju. Tą książką chciałem pokazać, jak mozolnie, przez całe życie, buduje się autorytet. Użyłem do tego smoczej metafory. I mam nadzieję, że te moje smoki będą dla kogoś przykładem.

Obraz
© Grazyna Myslinska/FORUM

Próba medialna sztuki Gabrieli Zapolskiej w reżyserii Jerzego Stuhra " Ich czworo" w Teatrze Polonia.

Jest w książce smok inności, smok choroby, dwugłowy smok popularności. O niego zapytam. Dokucza panu?

Wspominam w książce Vittorio Gassmana, wybitnego, nieżyjącego już, włoskiego aktora. Fani zwali go mattatore (red. wielkim showmanem). A kiedy podchodzili z pytaniem, czy mogą go dotknąć, Vittorio łaskawie wskazywał na swoje ramię. Często spotykam się z tym, że ktoś nawet nie zapyta, czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie, tylko robi. Ludzie przekraczają granicę i to jest przykre. To jakaś polska cecha. Dla przykładu, w takiej Rosji, aktorzy bywają traktowani jak półbogowie. To wychylenie znowu za bardzo w tę drugą stronę.

Pisze pan, że w Rosji wstrzymują ruch na ulicy, kiedy przechodzi znany aktor.

To zbyt feudalne, przyznaję. Mam racjonalne podejście, komu trzeba oddać szacunek, proszę bardzo. Ale dyskretnie. Choć sam tracę głowę, kiedy stoję przed śpiewaczką, albo przed śpiewakiem. Wtedy wiem, że jest Bóg. Kogoś obdarzył czymś takim, czego ja nigdy miał nie będę. Wczoraj przyjaciółka w Wiedniu kupiła dla nas bilety na ”Toscę”. Na maj przyszłego roku. Znowu idę do opery wiedeńskiej. Mam tam swoją lożę. Na drugim piętrze, po prawej stronie. Mówię ”swoją”, bo zawsze staram się kupić bilety właśnie w niej. Chociaż drogie są jak cholera. Paręset euro. Straszne pieniądze. Cóż, dlatego opera wiedeńska może kwitnąć. No, ale mówiliśmy, że przed śpiewakiem, śpiewaczką stoję zniewolony. To fakt.

Jak publika przed panem. ”Kontrabasistą”, monodramem czaruje pan niezmiennie od trzydziestu lat. Co prawda krzyczy pan ze sceny: ”Przecież ja jestem rzemieślnikiem, tylko rzemieślnikiem…”. Ale przecież mistrzem. Zastanawiam się, ta godzina czterdzieści siedem w światłach reflektorów, jest jak maraton dla biegacza?

Oj, niedawno w Teatrze im. Witkacego w Zakopanem strasznie się zmęczyłem. Sala była nabita, sufit dość nisko, duszno. Pogoda nie pomagała, lało wtedy cały dzień.

Jak to znosi pana serce? W książce opowiada pan, że się o nie panicznie bał po zawale.

Sprawdzam je co miesiąc, dwa. Serce mam pod nieustanną kontrolą, mimo, że nic się z nim specjalnego nie dzieje. No ale sprawdzam, muszę. Umiem chorować.

Co znaczy umieć chorować?

Cierpliwość, znoszenie, posłuszeństwo.

Posłuszeństwo, komu?

Wszystkim. Mam wymieniać? Żona, dietetyczka, lekarz. Teraz, przez cały miesiąc jestem na restrykcyjnej diecie. Z własnej woli. Mam swoją panią doktor, która mnie prowadzi jeszcze od czasu choroby nowotworowej. Mówi, dzisiaj może pan zjeść to, jutro tamto.

I co jest na dziś?

Kasza quinoa i cześć. Bułeczka zakazana.

Wychodzi na to, że jest pan ostry dla siebie i anioł dla innych. Trudno znaleźć czas na spotkania z chorymi dzieciakami?

Udaje się. Kiedy usłyszałem, że chora dziewczyna marzy, żebym nagrał dla niej płytę, to było wzruszające. Nie zapomnę, jak mama chłopczyka po operacji płuc poprosiła, żebym powiedział do niego ”osiołkiem”. Zacząłem, a on w śmiech. Widziałem, że szwy go mocno bolały i pytam: Mówić dalej tym osiołkiem, bo widzę, że cię boli. Wolał, żeby go bolało, ale żebym nie przestawał. Bywa w moim życiu intensywnie, jak jest za bardzo, uciekam. Mam swoje miejsca.

Zdradzi pan trop? Gdzie ta kryjówka, w Polsce, czy we Włoszech?

Jak we Włoszech, to na Sycylii. W Polsce mam dom na wsi, pod Rabką. Ładny, stary, drewniany. Na belce ma napisane: 1889. Telefon odbieram tylko, jeśli chcę.

I sam pan tam siedzi?

Żona jak chce, to przyjedzie, dzieci też. W wakacje mieliśmy na naszej wsi prawdziwą kolonię. Ale bywają też chwile, kiedy siedzę sam. Dużo pracuję, mogę się skupić, wyłączyć. W minione wakacje adaptowałem ”Szewców”, 17 października zacząłem próby, a 8 grudnia muszę zrobić premierę. I teraz na przykład siedzę w Łodzi, jak więzień. Hotel Grand i cześć.

Jest pana, jako pedagoga, coś w stanie wyprowadzić z równowagi?

Nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi…wiem co, jak mnie oszukują. Jak kłamią, wtedy robi mi się przykro. Ale to się rzadko zdarza. Staram się być wobec nich szczery, ale tego samego wymagam. Oni są inni. Niewychowani trochę.

Obraz
© Stepan Rudik/FORUM

W 1994 r. Jerzy Stuhr uzyskał tytuł profesora w dziedzinie sztuk teatralnych. Dwukrotnie był rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie: w latach 1990-1996 oraz 2002-2008. Od 1998 r. jest członkiem Europejskiej Akademii Filmowej.

Teraz mnie pan zaciekawił. Co takiego robią?

Oni nie są złośliwi, tylko po prostu nie wiedzą. Je ci taki bułkę na zajęciach. Dopiero trzeba: ”Proszę państwa, jak jeszcze raz zobaczę, że ktoś je bułkę na moich zajęciach…”. Jedzą, bo są głodni i nikt im nie powiedział, że tak nie można. Nie jest wywoływany, to sobie je bułeczkę, hot doga. Ale wystarczy powiedzieć, że jeżeli jeszcze raz się tak zdarzy, to wyjdę i już nie wrócę - i jest dobrze. Oni wiedzą, że ja z nimi żartuję, wygłupiam się, ale również potrafię wyciągnąć konsekwencje. Jak powiedział kiedyś włoski premier Andreotti: ”Ja nie jestem człowiekiem mściwym, ale mam pamięć z żelaza”. I ja tak samo. Nie jestem mściwy, ale mam pamięć.

Nie mściwy, a dosadny? Sam pan usłyszał kiedyś od swojego profesora Jerzego Jarockiego mocne słowa, które niejednego mogłyby na całe życie zrazić do grania.

”Pan nie ma tego typu wrażliwości” - usłyszałem po spektaklu. Trzeba się było wtedy przemóc i zawalczyć, pokazać na co mnie stać. Ale on wiedział, że mówi do harpagona, który to przekuje w pozytyw. Nie załamie się, nie popełni samobójstwa wieczorem w akademiku.

A były takie sytuacje?

Były. Załamania nerwowe. Studia artystyczne są o tyle trudne, że cały czas chcemy rozbuchać w studentach wyobraźnię. Wciąż gra się ich systemem nerwowym. I oni są rozedrgani, do tego jeszcze młodzi i nie potrafią tego w sobie okiełznać. Ja już spokojnie potrafię opanować emocje, oni nie. I czasem dochodzi do ekstremalnych wypadków. Trzeba bardzo uważać.

Widział pan czasem, że ktoś jest tak rozedrgany, że trzeba go złapać i ściągnąć na ziemię?

Oczywiście. Widziałem nie raz, że ktoś jest już w takim stanie, że: ocho, stop! Nie mogę iść dalej. Nie da się, bo za chwilę będzie tragedia.

Kto jest, w pana ocenie, bardziej podatny na to rozbujanie emocjonalne - kobiety, mężczyźni?

Przez ostatnich dwadzieścia parę lat, to kobiety są silniejsze. Chłopcy są słabsi - chłopaczki są słabiutkie.

Sam pan przyznał, że mu szkoła teatralna nie leżała. I to tworzenie jednej wielkiej rodziny.

Ja wiedziałem, że muszę ją skończyć. I to byle szybko, bo już byłem żonaty. Nie miałem pieniędzy, biedę klepałem i chciałem jak najszybciej zacząć pracować. Ciężko było. Opowiadam w książce o ”bezmięśniakach”. O tym, jak się żona ze mną na stołówce dzieliła swoim kotletem. Bo ona, jako studentka drugiego roku szkoły muzycznej miała jeszcze karteczkę na obiad. Mnie już nie przysługiwała, bo to był mój drugi kierunek. Trzeba było żyć w dobrych stosunkach z kucharką, żeby dała zupę i te ziemniaki z kapustą. A potem żona odkroiła pół swojego kotleta i tak żeśmy całymi miesiącami jedli na spółkę. A jak coś ekstra zarobiłem, jako wodzirej w nocnym lokalu, to się szło na podwójne ruskie i piwo. To była uczta.

Był czas, że pan jak ten superbohater latał po mieście z fuchy na fuchę. Jak pan to dziś wspomina?

W pewnym momencie, na sylwestra opłacało mi się nawet taksówkę wynajmować. Prowadziłem różne imprezy, nie tylko w lokalach, ale i w zakładach pracy. Wynajmowałem taksówkę na całą noc i ona mnie przerzucała z miejsca w miejsce. Do czterech imprez naraz potrafiłem prowadzić. Dlatego dziś nienawidzę sylwestra. W ten dzień nigdzie nie idę, na żadne zabawy. Bo już się na tych zabawach narobiłem.

To była podbudowa do pięknej roli.

Nie wiedziałem wtedy, że to się skończy rolą. To przypadek.

Co było największym zawodowym wyzwaniem?

Ostatnio, trzy lata temu, takim wyzwaniem był film ”Obywatel” (jeszcze teraz jadę z nim na festiwal do Włoch). ”Obywatel”, a potem opera. Pierwsza w życiu. ”Don Pasquale”, z Mariuszem Kwietniem w głównej partii.

Gwiazdą nowojorskiej Metropolitan. Po tej pierwszej realizacji operowej pisali, że wyszedł pan z tej próby zwycięsko. To był duży stres?

I to jaki. Słabo czytasz nuty, a nie możesz tego pokazać. Na szczęście libretto jest po włosku. W języku, który znam i rozumiem. Łapałem się po tekście, gdzie są. Pierwszy raz w życiu robiłem operę. Nie wiedziałem na ile sobie mogę pozwolić ze śpiewakami w inscenizacji.

I co pana zaskoczyło?

Na przykład, on ci nie zaśpiewa bokiem. I nie można mu powiedzieć: proszę teraz stanąć profilem. Bo musi widzieć dyrygenta. Dla niego dyrygent jest najważniejszy. Nie reżyser. Rozumiem, sam z nimi śpiewam, epizodzik gram i też jestem wtedy wlepiony w dyrygenta. Bo ten śpiewa, ta śpiewa, orkiestra gra, a ty w tym szumie musisz precyzyjnie wejść ze swoją nutą. A nie jesteś fachowcem. Różne rzeczy mnie zaskakiwały. Śpiewacy mówili: ”O, nie! Tu nie stanę, bo w tym miejscu jest zła akustyka. Ja znam tę scenę”. To było wyzwanie. Teraz stoję przed kolejnym. Bo ”Szewcy”, z którymi jestem w próbach, to jedna z największych polskich sztuk. I jedna z najważniejszych pozycji Witkacego. A ja całe życie miałem z Witkacym do czynienia. Od początku kariery. I ci ”Szewcy” są zwieńczeniem moich wszystkich doświadczeń witkacowskich. A sztukę przygotowuję na zakończenie roku awangardy w Łodzi. Jest jego głównym wydarzeniem. Trzeba więcej tłumaczenia? Widzi pani, jaka teraz stoi przede mną ściana do pokonania?

Przecież pan jest skarbem narodowym. Coś się może w tej sytuacji nie udać?

Nieprawda, jak się potknę, to mi zaraz wysmarują takie recenzje, że się nie pozbieram. W kinie byłem pupilem krytyki. Po ”Historiach miłosnych” nie było nagrody, której bym nie dostał. A nagle się zbiesiło i smarują mnie tak… Co film jestem obsmarowany. Nagrody zdobywam dalej, ale krytyka…

Obraz
© Jakub Porzycki / FORUM

_ Jerzy Stuhr podczas spotkania ze studentami na Uniwersytecie Jagiellonskim, 2016r._

Krytyka pana boli?

Trzeba iść dalej. Na tym etapie życia, ta krytyka już nie ma wpływu. Dawniej miała, na to co się ze mną i z filmem, mogło dziać. Dzisiaj, to nie ma znaczenia. Oni to wiedzą i dlatego są zdenerwowani.

Krytyka w Polsce upadła?

Tak. I te ich krytyki pod moim adresem są głupie. Jakby one były mądre, to bym się nimi naprawdę przejmował. Dzisiaj krytyka filmowa, to jest taki intelektualny dyskurs z autorem, a nie ocena dzieła. Nie chcę o tym mówić więcej.

Ma pan nosa, czuje, czy reżyserowi projekt się udał? Wspomina pan sytuację, kiedy grał przekonany, że będzie klapa, a tu był szał.

To się raz zdarzyło, u Jerzego Grzegorzewskiego. Robiliśmy ”Dziesięć portretów z ’Czajką’ w tle”. Nie wiedziałem w czym gram, nic nie rozumiałem. A tu nagle recenzje - arcydzieło. Grzegorzewski dawał kreacje wyjątkowe. I ten jego Czechow został odczytany na nowo, poza stereotypami. To najwyższa sztuka, kiedy coś się wymknie utartym stereotypom i otworzy nowe drzwi.

Panu się to kiedyś udało?

Mnie się troszkę udało w ”Historiach miłosnych”. Może troszkę w filmie ”Duże Zwierzę”, też. Otworzyć nieznane, pójść pod prąd, to nie jest łatwe. Trzeba być Federico Fellinim, żeby iść pod prąd. Chociaż dziś też jest paru twórców, którzy to potrafią. Pedro Almodovar zawsze jest przeciwko utartym schematom. Woody Alen, chociaż on niestety zaczyna się powielać w pomysłach. Szkoda. Ale czasem mu się jeszcze uda być przeciwko. Ken Loach. To był zawsze idol Kieślowskiego, mój.

Do czego miał pan szczęście?

Do kogo. Miałem wielkie szczęście do ludzi, do kobiet. Widziałem kolegów, którzy nie mieli szczęścia do kobiet i to było tragiczne. A ja miałem szczęście do kobiet, muszę to przyznać.

Mówi pan o aktorkach, żonie, córce?

O wszystkich. Począwszy od babci. To była ważna osoba w moim życiu. Nauczyła mnie jeździć na rowerze, pływać, do kina mnie wzięła. Babcia, mama, żona, aktorki, które spotykałem na mojej drodze.

Jak uczniak, pomyślałam, czytając wspomnienie spotkania z aktorką grającą Emmanuelle. W windzie. Naprawdę marzył pan, żeby się zatrzymała?

Żarciki. To była piękna starsza pani, patrzę na jej profil i nagle: o rany boskie, Sylvia Kristel - Emmanuelle. Ale miałem wielkie szczęście do kobiet. Aktorki, które u mnie grały, zawsze były mi oddane. Bo wie pani, ja w tych moich scenariuszach nie bardzo umiałem pisać role żeńskie. To jednak inna perspektywa. I zawsze tylko zaznaczałem te role. A potem, jak już obsadziłem i zrobiłem to dobrze, nie pomyliłem się. To metoda Kieślowskiego, wyciągałem z tych pań, jakby one się zachowały w takich, czy innych okolicznościach? Kobieta ma zawsze większą wyobraźnię od mężczyzny. I one zaczynały przy mnie rozkwitać. A ja tylko podpowiadałem, spisywałem to, co mówiły.

O kim pan tak pięknie opowiada?

O Kasi Figurze, o nieznanej Irinie Alfiorowej, Rosjance, która zagrała w ”Historiach miłosnych”, pięknej kobiecie. O Gosi Dobrowolskiej, która często ze mną grała. To były kobiety, które rzeźbiły role, to one je pisały, a ja tylko podpatrywałem, czasem wtrącałem: ”O, nie, tu już jest o jedno zdanie za dużo. A to już kiedyś powiedziałaś. To skreślmy. A tu, co byś tu powiedziała?”. Krysia (Janda) jest taka. Gdzie ja bym Krysi napisał rolę? Mogę tylko napisać jakie są okoliczności, co jest dookoła. A ona to sobą cudownie wypełni.

”Aktor to jednowieczorna łątka, raz na czas miewająca poczucie artystycznego spełnienia”, opowie mi pan o tym styczniowym popołudniu w 2003 roku, kiedy pan poczuł to spełnienie? Proszę.

Tyle razy to opowiadałem. To był wielki dzień dla mnie. Nagle znaleźć się na obiedzie w Watykanie. Mówię do żony, że nas kardynał Dziwisz zaprosił: ”Przyjdźcie tu o pierwszej, pod Spiżową Bramę”. Bo myśmy rano byli na mszy. Żona cała zielona ze strachu. Spokojnie, tam będzie ze dwieście osób, to się gdzieś schowamy, tłumaczę. Przyszliśmy, patrzymy, a tu w poczekalni jest tylko kardynał Deskur i my. Wchodzimy. W pokoju kardynał Dziwisz, jeszcze jakiś młody sekretarz i papież. Siadamy, a on naprzeciwko nas. Bardzo dokładnie pamiętam to spotkanie. Jakie tematy były poruszane. Kardynał Dziwisz cały czas moderował rozmowę. Pięknie to robił, podsuwał pytania: ”A czy w Krakowie tam na placu, na małym rynku, jeszcze stoi taki dom, gdzie potańcówki były?”. A papież już nie mógł mówić, ale oczy mu się śmiały, bo on tam na te potańcówki chodził.

Tam padły te słynne słowa. Papież zagadnął, że widział pana w ”Dziadach”. A pan na to: ”Ojcze Święty, ale ja tam grałem Belzebuba”. Spojrzał: ”Ról się nie wybiera. Belzebub i papież - wskazał na pana i na siebie - takie role przyszło nam grać”. Piękne. W pana książce brak mi tylko smoka polityki.

Z rozmysłem jej nie ma. Bo to by było takie pisanie na dziś. A ja mam nadzieję, że ta książka jest na dłużej, że ją przeczyta moja wnuczka za jakieś 15 lat. I co jej wtedy po tej polityce?

Jedno pytanie, patrzy pan na całą Polskę ze sceny, i co widzi? Jakim jesteśmy społeczeństwem?

Niedouczonym. Niewychowanym.

Oj, że tak powiem z grubej rury ta odpowiedź.

Jakbyśmy byli bardziej obywatelsko douczeni, to byśmy nie zrobili takich głupstw, że w rankingu największego zaufania wygrywa pani premier, która jest podwładną pana prezesa, który w tym samym rankingu ma najwięcej nieufności. Gdzie jest jakaś logika tych ankietowanych, no gdzie? Żeby tylko tak pierwszy lepszy przykład dać. Niedouczenie. Dlatego tak sobie mogą wywijać z sądem najwyższym, z trybunałem, bo ludzie nie wiedzą o co chodzi. Bo ich nikt tego nie uczy. Co to jest trybunał konstytucyjny? Co to jest konstytucja? Pan Biedroń w Słupsku zaczyna uczyć dzieci. Czytają w szkołach konstytucję.

Zdarza się, że za granicą musi się pan tłumaczyć z Polski?

Pomalutku tak. Byłem w Perugii, miałem tam wykłady. Perugię znam, pracowałem tam lata całe. Już teraz mieszkam w najbardziej ekskluzywnym hotelu. Różnie to bywało, szkoły mi wynajmowały mieszkania, w każdym razie teraz jest Baglioni - najlepszy. Świetna atmosfera, przychodzi do mnie maitre d’hotel, znał mnie z filmu i pyta ”Maestro, czy wy naprawdę jesteście za torturami i karą śmierci?”.
– Obruszyłem się, co pan do mnie mówi? – myślałem, że się przesłyszałem.
– Bo w ”La Repubblica” jest wypowiedź waszego ministra, Partyka Yakiego (Jakiego) i on mówi, że trzeba torturować tych, co zgwałcili w Rimini i wymierzyć im karę śmierci.
Jak się mnie pani pyta, jak się czuję jako Polak za granicą, to powolutku już mówię żonie na ulicy: ”Tylko nie za głośno po polsku”. Już się na tym złapałem.

Polskie gazety pan czyta?

Dziś przeczytałem, że w tramwaju w Łodzi dwójka młodych ludzi pobiła Chińczyka. Jak byłem mały, musiałem się ostro bić. Krzyczeli za mną: Niemiec. Jak się bawiliśmy w wojnę, bo to się wtedy bawiło w wojnę, to zawsze musiałem grać Niemców. I zwykle kończyło się stwierdzeniem: ”My będziemy do ciebie strzelać”.

I jak się pan z tym miał?

Powiem pani, to hartuje.

Obraz
© Materiały prasowe

_ Jerzy Stuhr, "Moje smoki na dobre i złe", Wydawnictwo Czerwone i Czarne._

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (25)
Zobacz także